wtorek, 25 lutego 2014

samotne rodzicielstwo to wyczyn godny oskara

Wczoraj przez jeden dzień miałam okazję posmakować samotnego rodzicielstwa. 1 (!), słownie: JEDEN dzień - a już wymiękłam. Szanowny Małżonek wyszedł rano do pracy, a po pracy wybrał się na spotkanie - również z pracy (jakby się w ciągu dnia krótko widzieli...), zakrapiane szklaneczkami whisky na naszej pięknej starówce, której to ja od miesięcy nie widziałam. Oczywiście nie protestowałam - każdemu coś się w życiu należy! A tak naprawdę to parę tygodni wcześniej, ja dostałam przepustkę na wieczór... Co prawda bez zakrapiania. I to na 2 godziny. Ale to był mój (durny) wybór. Następnym razem będzie whisky i pół nocy (za 10 lat). 

Tak więc z Żabkiem mieliśmy duuuużo czasu dla siebie, a ja przez jeden dzień mogłam się poczuć jak matka samotnie wychowująca dziecko. O masakro! Oczywiście Żabek wyczuł sytuacje i w związku z tym postanowił dać mi trochę w kość, żebym dotkliwiej to poczuła i doceniła, że sama na co dzień nie jestem. Do popołudnia było całkiem normalnie, poza tym, że drzemki były krótsze, więc musiałam wymyślać co by tu zrobić z marudnym, prawie 3-miesięcznym potworkiem, który spać nie chce, leżeć na macie nie chce, na bujaczku mu źle, na rękach jeszcze gorzej, w nosidle tylko chwilę - więc godzinami w sumie robiłam z siebie wariata, z minuty na minutę tracąc energię... 

Pogoda piękna, więc wypadało wybrać się na spacer. A jak na spacer, to wypadałoby zabrać psa. Psa, któremu zbliża się termin kolejnego szczepienia przeciw wściekliźnie - dość istotnego, jeśli nie chcemy, żeby się Żaba wściekła. Więc czemu nie być w pełni samodzielną i załatwić tę sprawę po drodzeę. I odebrać paczkę z poczty. A co, jak szaleć to szaleć! Załadowana w wielki wózek, torbę gigant z gadżetami Żabka, samego Żabka i psa, przyczepionego smyczą do rączki wózka ruszam w podróż. Pies jeszcze nie nauczył się chodzić grzecznie koło wózka, więc kręci się w kółko, to pociągnie, to spowolni, to pod koła wlezie. Starając się utrzymać całe towarzystwo w kupie, podczas gdy właśnie ktoś z towarzystwa kupę robi - i o ile pół biedy jak był to Żabek, to w przypadku Perry próba zapakowania jej kupska, które wylądowało na środku chodnika, w woreczek (oczywiście lekka biegunka, a jakżeby inaczej) wymagało ode mnie wykonania niezłych wygibasów.  Widzowie tej sceny byli szczerze rozbawieni, a ja splątana w smyczy, trzymająca jedną ręką rączkę wózka, a drugą worek ze śmierdzącą kupą, zaczęłam wątpić czy cała akcja się uda. Ale podeszłam pod gabinet i chwilę tak stałam jak zombie wpatrując się tępo w drzwi, myśląc jak to zrobić, żeby nie było ofiar. Pani wet się mną zainteresowała i wyszła zapytać czy mi pomóc. Perra najwyraźniej przypomniała sobie jak ostatnio szyto jej łapę i bardzo zwinnie wyślizgnęła się z obroży uciekając na trawkę nieopodal. Nie wiedząc co robić, szybko pochwyciłam smakołyka, wózek wcisnęłam pani wet i uratowałam moją chudzinę. W gabinecie jedną ręką trzymając wtulonego i przerażonego psa, drugą bujałam wózek, coby Żabek się nie przebudził. Akcja zakończyła się sukcesem - pies zaszczepiony, syn dotleniony. 

Punkt drugi: poczta. A raczej punkt pocztowy, do którego wózkiem się nie wjedzie. O psie nie wspominając. A paczka fajna, więc trzeba odebrać. Wózek zablokowany przy drzwiach - gdyby nie szyba byłabym na wyciągnięcie ręki stojąc przy pocztowej ladzie. Żabek śpi. Przez chwilę wyobraziłam sobie Perrę przyczepioną do wózka, która dostrzega w oddali sarnę, którą koniecznie musi pogonić... Więc udałam się ze smyczą 3 metry dalej do ławki. Zostawiłam smakołyka modląc się by nikt nie przechodził (Perra kocha wszystkich ludzi i okazuje to skakaniem na dzień dobry...). Zgrzana wparowałam na pocztę, rzuciłam awizo i dowód, spojrzałam wściekle na panią pocztową, której się ewidentnie nie spieszyło, przez ramię spoglądałam na wózek i psa i w ciągu 2 minut byłam z powrotem na dworze. Kolejna akcja uda, ja spocona jak po przebiegnięciu maratonu. Pies na szczęście trochę zamulił po szczepieniu i wracał grzecznie koło wózka. W domu musiałam wypić litr wody i głęboko oddychać przez parę minut, a mimo to jeszcze nie doszłam do siebie po tym wyczynie.

Schody zaczęły się około godziny 17:00, kiedy to już zmęczenie osiągnęło zenitu do tego stopnia, że próbując przekonać syna do chociaż krótkiej drzemki włączyłam wibracje w kołysce. Grzech. Który w dodatku nie zadziałał. O 18:00 czyli o godzinie powrotu Szanownego Małżonka. Byłam już u-mord-owana. O 19 mieliśmy zacząć mycie - nie kąpiel nawet, bo tego się bałam podjąć. Biorąc pod uwagę, że nie należy zostawiać dziecka samego na przewijaku, zrobiła się ta akcja bardzo skomplikowana... Otworzyć okno, żeby wywietrzyć. Przygotować pościel. Włączyć farelkę, żeby nagrzać. Nalać ciepłą wodę do miski. Rozebrać. Przemyć. Przewinąć. Znaleźć piżamkę. Nałożyć. Zorientować się, że jest za mała. Zdjąć. Szukać drugiej. Założyć. Jest plamka. Kuźwa. Trudno. Będzie w poplamionej. Włączyć kołysankę. Zawinąć rączki. Zamknąć w śpiworku. Wszystko to akompaniamencie krzyków, wrzasków, chlipów, śmiechów i pretensji. Na koniec karmienie, odłożenie, pogłaskanie, odetchnięcie. Godzina 21. Za dwie godziny karmienie, nie opłaca się już spać. Godzina 23 karmienie. Głowa do poduszki - och jak dobrze... Godzina 3 karmienie. Szanowny Małżonek chrapie obok - och jak dobrze, że już jest... Godzina 5:30 pobudka. A ja oczy na zapałki, kawa za kawą.

Wymiękłam przez jeden dzień. I jak sobie wyobrażę matki, których każdy dzień tak wygląda, które mają jeszcze do zrobienia zakupy, wszystkie wizyty u lekarzy, każdego dnia, każdego weekendu, przez każdą noc... Te, których partnerzy wyjeżdżają na dni, tygodnie, miesiące, lata. Te które są same. Podziwiam. Szczerze podziwiam. Czy ja bym dała radę jakbym była sama? Pewnie jak trzeba to się daje. Ale na pewno musiałabym prosić lekarza o dodatkową porcję psychotropów, żeby nie zwariować i zapisać się na jakąś kosztowną terapię... 

Szanowny Małżonku - szybko przepustki nie dostaniesz ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz