wtorek, 31 grudnia 2013

prawdziwy mężczyzna

Dzięki Bogu powoli odchodzi w zapomnienie przekonanie, że prawdziwy mężczyzna to ten twardy typ co to do domu wypłatę przynosi i nic poza tym nie robi. A dziećmi to zaczyna się interesować w momencie, gdy już może razem z nimi bawić się kolejką lub jeździć na quadzie.

Dziś już wiadomo, że prawdziwy mężczyzna nie boi się ścierki, odkurzacza, żony w połogu, kupy w pieluszce czy wyparzenia laktatora (w dodatku wie co to jest i do czego służy!). Nie wyobrażam sobie, by ojciec nie chciał przytulić i przebrać swojego dziecka, wykąpać, powygłupiać się do niego i bujać godzinami, gdy nie może zasnąć. Nie wyobrażam sobie też by nie chciał być przy narodzinach swojego dziecka, żeby nie widzieć żony w - nie oszukujmy się - mało korzystnym świetle... Nie wyobrażam sobie, by zaraz po porodzie nie robił (zamawiał, organizował..) śniadań, obiadów, kolacji, nie przynosił kawy, herbaty, soków, podczas gdy żona jeszcze dochodzi do siebie po trudzie narodzin...

A tak naprawdę, wychodząc za mąż, czy też wiążąc się z danym mężczyzną nie możemy mieć żadnej pewności co to będzie w momencie gdy na świecie pojawi się potomek. Myślę, że nawet największa miłość może zgasnąć, jeśli mężczyzna nie okaże się mężczyzną prawdziwym.

Ja sama do tej pory nie byłam świadoma ile szczęścia mam i to tuż pod nosem. Bo mój Szanowny Małżonek w chwili próby okazał się stu-procentowym, najprawdziwszym mężczyzną. Moją skałą. Bo tylko dzięki Niemu, przez te wszystkie trudy, baby-bluesy i inne depresje udało mi się przejść. Bo wytrzymał moje wrzaski na sali porodowej i dał sobie prawie połamać rękę, ale mnie nie puścił. Bo biega na drugie piętro w kółko z kuchni, żeby spełnić moje zachcianki żywieniowe. Bo wie do czego służy pralka i nie boi się jej użyć. Bo jak po raz n-ty zostawię telefon w samochodzie, to mi po niego poleci. Bo nieważne, że jestem nieumalowana i jeszcze nie zrzuciłam wszystkich ciążowych kilogramów. Bo potrafi zrobić rosół... 

A przede wszystkim dlatego, że jest najwspanialszym ojcem na świecie. I nie boi się synowskiej kupy, niezależnie od pory dnia czy nocy. Bo nie wstydzi się wygłupiać i całować małe stópki.

I może być czasem nerwowo. I może być czasem gburek. To nic nie znaczy.

Spełnia moje marzenia, mój prawdziwy Mężczyzna, mój Mąż.

I dzisiaj w Twoje imieniny dziękuję Ci. Za to, że jesteś. Zawsze bądź. 
KOCHAM najbardziej na świecie. Ja i syn :)

niedziela, 29 grudnia 2013

porodowe tabu




Jest sporo zagadnień, o których ciężarnym się nie mówi. Nie wiem czemu, pewnie żeby nie zniechęcić, bo nie są to kwestie przyjemne. Trochę żałuję, że mi tej wiedzy oszczędzono, bo wolałabym się jednak na te 'wydarzenia' lepiej przygotować niż być zaskoczoną... Poruszę parę z nich, nie po to aby straszyć strasznym porodem, ale dlatego że uważam, że można tą wiedzę dobrze wykorzystać w przygotowaniach do porodu.

Krwawienie poporodowe

Od początku będzie krwawo i nieprzyjemnie. To, że kobieta traci krew w trakcie porodu, to wiedza raczej powszechna. Ale ile można?! Przysięgam, myślałam że się wykrwawię, lało się ze mnie jak z fontanny.. I mało tego, minęły ponad dwa tygodnie i leje się dalej. No może raczej kapie, jak z cieknącego kranu. W związku z tym po porodzie wstawanie stanowi problem, gdyż może robić się słabo. Łóżko niestety będzie wyglądało jak po teksańskiej masakrze piłą mechaniczną. I nic na to nie poradzisz. Należy się zaopatrzyć w podkłady poporodowe - to te olbrzymiaste podpaski - jak je zobaczyłam przed porodem to nie mieściło mi się w głowie, po co aż takie wielkie. Ja polecam podkłady BABY ONO, ponieważ są one bardzo długie, cienkie i mają klej dzięki któremu można je przymocować do bielizny (najlepiej jednorazowej, lub wielorazowej siateczkowej):
fot. aptekagemini.pl


Trochę ponad 6 zł za 10 sztuk - uprzedzam, trzeba zakupić cały karton! Ja na pewno zużyłam już ponad 100, a krwawienie może potrwać nawet do 5 tygodni, więc ilość hurtowa zalecana. Można też zabrać ze sobą podkłady higieniczne na łóżko - szpitale niestety często oszczędzają swoich i ostatecznie leżysz w zakrwawionej pościeli (której również nikt może nie chcieć Ci wymienić..). Ja nie miałam podkładów higienicznych (a szkoda...), ale teraz bardzo mi się przydają do przewijania synka:

fot. aptekagemini.pl

Dolegliwości związane z nacięciem krocza


Szczęśliwe te, których to nie dotyczy! Ta kwestia chyba najbardziej uprzykrza pierwszy tydzień po porodzie, czyli czas do zdjęcia szwów. Przez pierwsze parę dni uniemożliwiają one siedzenie. To znaczy można próbować, na jednym półdupku, ale i tak skończy się bólem. Bardzo pomocna w tym czasie może okazać się specjalna poduszka, tzw. krąg połogowy:

fot. aptekagemini.pl

Wydatek rzędu trzydziestu paru złotych, a komfort funkcjonowania zdecydowanie polepszony, bo ile można leżeć?! Należy też pamiętać, że karmiąc można się poratować paracetamolem przeciwbólowym, czasem naprawdę warto. Podobno dzięki nasiadówce na wywarze z kory dębu rany szybciej się goją - osobiście nie sprawdziłam. Sama stosowałam polewanie krocza Tantum Rosa (w tym celu niezbędna będzie butelka 'z dziubkiem') - ale szczerze mówiąc nie doznałam jakiejś szczególnej ulgi.
fot. aptekagemini.pl
Najbardziej, ale tylko chwilowo pomaga polewanie zimną wodą lub przyłożenie kostek lodu. I byle do zdjęcia szwów - wtedy następuje ulga nie do opisania.


Zaparcia i takie tam..

Przychodzi po porodzie taki moment kiedy należy się najzwyczajniej w świecie wypróżnić.. I się okazuje, że to nie lada wyzwanie. W szpitalu bardzo pilnują oddania moczu, w krótkim czasie po porodzie - pierwszym wyzwaniem jest dotarcie do toalety (mnie samodzielnie się nie udało, miałam podwózkę na wózku..) - jak już dotrzemy do tronu, może się okazać, że strach jest większy niż potrzeba wysikania się. Wszystko jest spięte i obolałe, krew się leje - może być ciężko, ale trzeba się przemóc. Inaczej każą w siebie wlewać hektolitry płynów, aż Cię rozsadzi. Za to jak już raz pójdzie to będzie coraz łatwiej. Gorzej sprawa wygląda z 'dwójką'.. Sama przed porodem prosiłam o lewatywę - ale jak prosiłam to było za szybko, a potem nagle zrobiło się za późno i nie dostałam.. Po porodzie natomiast, w przypadku naciętego krocza, tak się boisz o te szwy, żeby nie pękły, że nie ma szans, żeby się spiąć na tronie! Szwy oczywiście nie pękną (przynajmniej mnie tak zapewniali), ale zamiast się tym stresować to szczerze polecam czopki glicerynowe. 
fot. aptekagemini.pl
Sama się bałam ich użyć i próbowałam się ratować syropkami, które nie zadziałały, ale ponieważ zaparcia mogą się utrzymać jeszcze wiele dni po porodzie, to w końcu byłam zmuszona ich użyć i szczerze żałowałam, że tak długo się męczyłam. Czopek nie boli, a po chwili masz sprawę z głowy. W szpitalu należy jednak pamiętać o tym, że po zastosowaniu czopka może Cię pogonić dosłownie za minutę, a równie dobrze może to chwilę potrwać, a Ty na ten moment gdy będziesz biegła do toalety będziesz potrzebować opieki do dziecka - więc warto się upewnić, że np. współlokatorka będzie mogła przez chwilę zerknąć na Twoje maleństwo.

piątek, 27 grudnia 2013

narodzin cud



Nadszedł czas weryfikacji życzeń porodowych.. Lista wyglądała następująco:


Życzenie nr 1 - urodzić 4 grudnia!
Urodziłam grudnia DWUNASTEGO - ale ostatecznie trzeba przyznać data ładniejsza: 12-12-13.


Życzenie nr 2 - urodzić naturalnie.
Tak, to jedyne życzenie się spełniło i naturalnie urodziłam. A cały poród modliłam się o cesarkę... 


Życzenie nr 3 - żeby nie było potrzeby stosowania znieczulenia.
Mało, że była taka potrzeba, to jeszcze się okazało, że magiczne znieczulenie zewnątrzoponowe może Cię oszukać i wcale nie zadziałać! Wiele godzin czekałam na odpowiednie rozwarcie, modląc się by anestezjolog był w pobliżu, nie zajęty jakąś cesarką czy kawką, w bólach nie do opisania, aby otrzymać ulgę w postaci tego cudu, po którym to niby od pasa w dół się tego bólu nie czuje...  Jak już okazało się, że rozwarcie właściwe, pani doktor łaskawie wyraziła zgodę na podanie znieczulenia, a anestezjolog skończył cesarkę, to zostałam poinformowana, że pani, która krzyczy w pokoju obok ma większe rozwarcie i tym samym pierwszeństwo do znieczulenia. A co za tym idzie, ja znieczulenia mogę NIE DOSTAĆ, bo anestezjolog nie może wykonać więcej niż jednego. Do dzisiaj tego nie rozumiem! Jak to nie może podać znieczulenia więcej niż jednej osobie?! Ale okazało się, że pani przeszła na drugi etap porodu i ze znieczulenia nici. Dostałam je ja. I cóż to było za rozczarowanie, gdy ból nie minął! Przyznam, że na pół godziny była znaczna ulga... A potem jak wszystko wróciło! Nie do opisania... Druga dawka już nie zadziałała... To się podobno zdarza...

Życzenie nr 4 - zacząć rodzić w ciągu dnia.
Mhm... nawet to nie. Bolesne skurcze zaczęły się o 10:00 po teście z użyciem małej dawki oksytocyny. Ale na porodówkę trafiłam dopiero 12 godzin później - o 22:00 i wtedy się wszystko właściwie zaczęło i rodziłam caaaaałą noc, a Synek wyskoczył dopiero o 7:25. Nie wyspała się mamusia...

Życzenie nr 5 - bez wywoływania.
Właściwie to wywoływać mieli dopiero 12-go w ciągu dnia, ale okazało się, że wystarczył test z oksytocyny, żeby wywołać skurcze... A co do przenoszenia, cóż, właśnie miałam zacząć 42 tydzień ciąży...

Życzenie nr 6 - bez nacinania krocza.
Pobożne życzenie... Czy w ogóle ktoś jeszcze chroni krocza biednych rodzących?! Oczywiście w trakcie porodu było mi wszystko jedno co mi nacina i jak bardzo, byle było szybciej... Ale dochodzenie do siebie po takim zabiegu jest nie do wyobrażenia! Dopiero po tygodniu, po zdjęciu szwów, udało mi się usiąść.. Właściwie ze szwami każdy ruch jest bardzo bolesny...


I w ogóle żeby było zajebiście
Nie było. Od razu podkreślam, że tak samo jak ciążę każda ciężarna przechodzi inaczej, tak też poród każda inaczej przechodzi. Dla mnie było to bardzo trudne przeżycie, bardzo bardzo bolesne. Obraz w pamięci wciąż żywy i przerażający. Szanownemu Małżonkowi też nie było łatwo patrzeć na wijącą się w bólach, krzyczącą w niebogłosy, przerażoną żonę. Ale bez niego bym tam umarła, jak nie z bólu to ze strachu... Nie będę wchodziła w szczegóły, bo sama jeszcze nie dojrzałam do powrotu do nich w pamięci, ale zaczęłam uważać, że wyciąganie dzieci prosto z brzucha to nie taki zły pomysł.


A synek? Jest piękny :) Jest moim małym cudem. I chociaż wciąż się docieramy, poznajemy i nie zawsze jest łatwo, pięknie i kolorowo, to jest on moim prywatnym, kochanym, pięknym cudem. I zamiast wracać pamięcią do traumatycznych przeżyć porodowych mam teraz ważniejsze zadanie. Dbać i kochać ten mój mały cud, całkowicie uzależniony od nas, który wywrócił nasze życie do góry nogami.


środa, 27 listopada 2013

40 tydzień i życzenia porodowe...

Wczoraj stuknął nam 40 tydzień - i co? - i kompletnie niiiiic! Planowany termin co prawda na poniedziałek 2 grudnia, ale wczoraj na krótkim badaniu doktor G. orzekła, że łożysko już stare, a dziecię głową nisko, więc tak naprawdę musimy być gotowi w każdym momencie. A ja jak ten paranoik spinam się na każdy skurcz spowodowany niestrawnością... I mam wieczne wrażenie odchodzących wód - czy da się to w ogóle przeoczyć?!

Postanowiłam zrobić listę życzeń porodowych, a potem porównać je z rzeczywistością z śmiać się z własnej naiwności... Tak więc:

Życzenie nr 1 - urodzić 4 grudnia!
Listopad jest takim smutnym, smętnym, szaro-burym miesiącem, więc mimo że mam SZCZERZE DOŚĆ, to jestem gotowa cierpieć, nie spać i trzymać nogi razem do grudnia.. Swoją drogą Szanowny Małżonek grudniowy, mogłabym załatwiać ich co rok razem... A czemu akurat 4? Bo parzysty. I po wypłacie - if U know what I mean... I opłaty za grudzień zdążyłabym poczynić, co by mnie uspokoiło na cały miesiąc. I środa. I barbórka. I w ogóle rewelacja. 4 grudnia i koniec kropka.

Życzenie nr 2 - urodzić naturalnie.
Mimo strachu, z dwojga złego, wybieram miejsce "właściwe" do wyjścia synka. Chociaż wciąż uważam, że ŻADEN otwór w ciele nie nadaje się do wypchnięcia prawie 4 kilogramowego (a może już ponad?!) człowieczka. 

Życzenie nr 3 - żeby nie było potrzeby stosowania znieczulenia.
To znaczyłoby że nie boli :) istnieje ryzyko, że trafię do szpitala, gdzie na takie znieczulenie po prostu nie ma szans, lub anestezjolog będzie zajęty popijaniem kawki poza porodówką i wtedy byłoby mi przykro. A jestem pewna, że jak tylko mocniej zakłuje to zacznę krzyczeć 'ZEWNĄTRZOPONOWE RAZ!'.

Życzenie nr 4 - zacząć rodzić w ciągu dnia.
Bo noc jest do spania. Jak zacznę wcześnie to powinnam się do nocy wyrobić, żeby może niekoniecznie się wyspać, ale przynajmniej żeby wypocząć po trudach. No i też wydaje się przerażające wybudzić się w nocy, zalana wodami i obolała skurczami... Więc wolę gdzieś tak po śniadaniu :)

Życzenie nr 5 - bez wywoływania.
To oznaczałoby przenoszenie - nie dziękuję. Poza tym ze skierowaniem do szpitala traktują inaczej niż ze zmoczonymi spodniami i rozwarciem na 8 cm. No i wywoływać można dniami. I skurcze ponoć bardziej bolesne. Kto by się na to pisał?

Życzenie nr 6 - bez nacinania krocza.
Pobożne życzenie chyba każdej kobiety. Bardzo, bardzo nierealne przy naturalnym porodzie. Ale marzyć sobie można...

I w ogóle żeby było zajebiście! Mam nadzieję, że już za tydzień, 4 grudnia, będę mogła zweryfikować rzeczywistość...

wtorek, 19 listopada 2013

39 tydzień

39 tydzień ciąży oznacza, że praktycznie już od tygodnia ciąża jest donoszona, a dziecko tak naprawdę może zechcieć urodzić się w każdej chwili. Więc taka niedoświadczona matka jak ja siedzi jak na szpilkach i przy każdej niestrawności myśli, że ma skurcze...
I w ogóle ten tydzień rozpoczęliśmy 'rewelacyjną' nocą. Nie wiem czy to wina wczorajszego ciasta na kolację czy niedawnej pełni, ale jak tylko położyłam się do łóżka synek zaczął tak fikać, jakby miał zaraz wydostać się siłą przez pępek! Okazało się to do tego stopnia męczące, że o północy postanowiłam zwlec się na kanapę, gdzie dopiero pozycja półsiedząca uśpiła zarówno mnie jak i synka na 3 godziny. Potem grzecznie wróciłam do małżeńskiego łóżka, wciąż poirytowana zaistniałą sytuacją. 

Podsumowując:
- wciąż 13 kg na plusie - chociaż po wczorajszej kolacji z ciastem może być już 14... - wreszcie doktor G zadowolona, że przestałam przybierać [ale się nie oszukujmy, pod koniec ciąży jest tak 'zajebiście', że nawet apetyt można stracić...]
- boli, boli, boli - już nawet nie chce się gadać o tym nieszczęsnym rozchodzącym się spojeniu łonowym, o bólach krzyża, o rwie kulszowej - jak było do dupy, tak się tylko pogłębia. Nie, Apap nie pomaga....
- na ostatnim USG w 38 t.c. synek ważył ok 3600 g. - nie, nie będzie ani lekko, ani łatwo, ani przyjemnie.
- sen - a o co w nim chodziło?!
- wizyty w toalecie - nie, to nie mit, że można całą noc co pół godziny do kibla wstawać...
- Mąż - kocham najbardziej na świecie, doceniam to, że i posprząta, i ugotuje, i pocieszy... Ale jak tak w środku nocy patrzę jak słodko śpi  to tylko zemsta mi głowie... :]

Zauważam już u siebie znaczne zmęczenie materiału. Ciężko, smutno i końca nie widać. Doktor G. powiedziała, że według niej mogę się szykować na koniec listopada - mnie tam bardziej na rękę początek grudnia [po wypłacie of course!] ale zaczynam się obawiać, że jeszcze jeden dzień i popadnę w prawdziwą przed-porodową depresję. A na pewno mnie dopadnie jak synek na czas nie zechce wyjść, tylko będzie siedział do bólu i jeszcze urośnie do 5 kg z głową wielkości małego arbuza...

Tak więc napełniona po brzegi pesymizmem, w ten szaro-bury, jesienny, listopadowy dzień, powlokę się pod koc, przytulę psa i kota, włączę jakiś idiotyczny program w TV i będę płakać aż Mąż wróci z pracy.

Zapomniałam tylko dodać, że przeziębienie mnie łapie... I znając moje szczęście złapie mnie naprawdę.


czwartek, 14 listopada 2013

kwestia pierwszeństwa...

Tak myślałam, że z czasem przyjdzie mi poruszyć kwestię pierwszeństwa, dotyczącą oczywiście ciężarówek. Nie będąc w ciąży nie zaprzątało to mojej głowy, natomiast z samej racji całkiem przyzwoitego wychowania ustępowanie miejsca starszym, niepełnosprawnym oraz ciężarnym było jakby oczywistą oczywistością. A do kasy pierwszeństwa to nawet nie próbowałam się pchać. I o tyle, o ile na początku ciąży, a tak naprawdę na jej półmetku, kiedy to już była zdecydowanie zauważalna, ale jeszcze nie aż tak uciążliwa, nie przeszkadzało mi, że ludzie traktują mnie jak powietrze. Natomiast w momencie, gdy brzuch zaczął decydować o środku ciężkości, kilkanaście dodatkowych kilo ewidentnie ciążyć, spojenie łonowe rozchodzić, plecy napieprzać... Tak w tym momencie zaczęłam zwracać na to uwagę....

1. Komunikacja miejska -  na co dzień nie korzystam, mam swoje małe autko nie do zdarcia i preferuję się nim przemieszczać. Natomiast w trakcie całej ciąży zdarzyło mi się dwa razy podróżować autobusem. Za pierwszym razem autobus pusty, więc i problemu brak. Natomiast za drugim - i nie bez powodu ostatnim razem - wtaczam się do wypełnionego busa, miejsc siedzących zero, natomiast dla stojących wciąż trochę przestrzeni się ostało. Wtaczam się dosłownie, bo dojście na przystanek autobusowy już było dla mnie niezłym wyzwaniem. Po drodze wyprzedziła mnie osoba niewidoma.... W każdym bądź razie wtaczam się do środka i co? Chwila konsternacji. Przerażone spojrzenia młodszych, starszych, kobiet, mężczyzn, każdego w potencjalnym zasięgu do ustąpienia miejsca. I szybko wzrok przeniesiony na szybę, książkę, torbę, torebkę - nic się nie stało, ciężarówka skoro dotarła na przystanek i wtoczyła się do autobusu to i jak godzinkę teraz postoi przy kasowniku to się nic nie stanie. I nagle zbawienie! Pani najbliżej mnie poczuwa się do obowiązku i ustępuje mi miejsca. Oddycham z ulgą i dziękuję. Okazuje się, że Pani jest z małym dzieckiem w wózku - OCZYWIŚCIE! Ona po prostu jeszcze pamięta........... 

2. Przychodnia - szczerze zaskoczyło mnie, jak moja koleżanka-ciężarówka powiedziała mi, że w przychodni do której ona chodzi na badania, po przyjściu ciężarnej są one na recepcji z automatu pierwsze wpuszczane do laboratorium. W mojej przychodni takiego zwyczaju nie ma, więc nawet przez chwilę nie łudziłam się, by ktoś wpadł na pomysł, żeby wpuścić mnie przed siebie na pobranie krwi (przypomina mi się, jak lat temu 10, mój tatuś zawiózł mnie do przychodni, do lekarza rodzinnego, jak się później okazało z zapaleniem opon mózgowych, i dosłownie wniósł mnie do poczekalni, ledwo żywą i mimo to musiał się wykłócać, żeby wejść ze mną poza kolejką...). Wiadomo, w przychodni są chorzy, chorsi i najchorsi. A ciąża to nie choroba, więc czekaj kobieto! Ok. Mi się nie spieszy, póki mi wody nie odejdą. Ale jak któregoś ranka weszłam do poczekalni przed laboratorium, gdzie ok 20 osób osaczyło wszystkie poczekalniane krzesełka i nikt na widok ciężaru, który noszę przed sobą i lekkiego kuśtyku, który dzięki temu słodkiemu cieżarowi zyskałam, nie ruszył dupska ze stołka to aż mi się słabo zrobiło. A przecież zauważyli mnie, bo grzecznie i głośno zapytałam 'kto z Państwa jest ostatni do laboratorium?!'. Zatkało mnie do tego stopnia, że stanęłam jak wryta i dopiero po dłużej chwili z tłumu odezwał się głos: 'O! To Ty! Cześć! Ale brzuch! Siadaj! Który to tydzień?' . Wygląda na to, że trzeba kogoś znajomego spotkać, żeby Ci ustąpił miejsca w mojej przychodni... Była to akurat koleżanka, matka dwójki - 9 miesięcznej dziewczynki i 3,5 rocznego chłopca (też pamiętała..........) - w związku z tym, za karę uraczyłam całą poczekalnie pół godzinną, donośną dyskusją o rozchodzącym się spojeniu łonowym i innymi dolegliwościami związanymi z ciążą i porodem.

3. Auchan  - zaprosiliśmy z Mężem gości na niedzielę. W związku z tym należało zrobić zakupy spożywczo-alkoholowe. Właściwie to nawet nie miałam uczestniczyć w tych zakupach, bo już za ciężko, ale akurat jechaliśmy gdzieś tam, więc było po drodze, więc nie zostanę przecież w samochodzie - jak poczłapię to może przemycę do koszyka coś słodkiego... Same zakupy przebiegły dość sprawnie, chociaż dzięki mnie w ślimaczym tempie. Z pełnym koszykiem kierujemy się do kasy - tej co ma nas sobą wielki plakat z wizerunkiem wielkiej ciężarnej i człowieka na wózku. Kasa rzecz jasna pełna, kolejka długa. Żadnego człowieka na wózku, żadnej wielkiej ani małej ciężarnej. Oprócz tej na końcu. Zgiętej w pół, opierającej się o wózek, dyszącej i powtarzającej sobie, że to OSTATNIE zakupy. Mnie. Jednak zbyt nieśmiałej w tym momencie by się bezczelnie wepchnąć, liczącej na dobroć ludzką. Kolejka spojrzała i oceniła, że mimo omówionego wcześniej plakatu reagować nie musi. Na szczęście Małżonek przytomny, pyta grzecznie państwa, którzy jako kolejni mieli wykładać się na ladę, czy możemy przed nimi. Kobieta speszona odpowiada, że tak, jej mąż nie skomentował, ale foch na twarzy mówił wszystko. Głupio mi się zrobiło tylko przez chwilę, jak pierwszymi wyłożonymi zakupami okazały się piwa i wina, oczywiście przeznaczone dla naszych gości, ale w towarzystwie ciężarnej, która się wpycha do kolejki w kasie pierwszeństwa, poczułam, że jest to trochę nie na miejscu. Powinny to być pampersy...

4. IKEA - to był ten sam dzień co Auchan - kolejny przystanek pod tytułem 'PRZEWIJAK'. Po przejściu Auchan byłam już u kresu wytrzymałości, a mimo zastosowania skróconej na maksa trasy w IKEA to pod kasami ponownie dyszałam, a bolało mnie już tak bardzo, że tym razem ja postanowiłam być 'bezczelna' i od razu pokierowałam się do kasy pod wezwaniem wielkiej ciężarnej i człowieka na wózku, omijając całą kolejkę upewniwszy się, że nie ma nikogo w stanie takim jak ja lub gorszym, podeszłam prosto do kasjerki. Stanęłam, czekając grzecznie aż skończy kasowanie ostatniego klienta. W tym czasie, pani która powinna być kolejna, zorientowała się co się święci i na wszelki wypadek przyblokowała wózkiem przejście tak, żeby przypadkiem mój Małżonek z wózkiem się nie przedostał i z wyrazem wyzwania na twarzy obserwowała mnie bacznie. Jak już kasjerka zorientowała się co się dzieje, zapytałam, czy teraz może nas skasować (oczywiście, że tak, przecież to kasa pod wezwaniem ciężarówek!). Pani wojenny wyraz twarzy zmienił się na szczyt oburzenia. Oczywiście nie ułatwiła Małżonkowi przedostanie się z wózkiem do kasjerki, a ja zdążyłam tylko syknąć 'przykro mi, KASA PIERWSZEŃSTWA!' - w końcu tym razem z przewijakiem, nie browarem, więc już taka odważna mogłam się zrobić.

Wciąż jestem tak obruszona tymi sytuacjami i wyzwala to tyle emocji jak to teraz piszę, że nawet Synek się zaczął oburzony przeokrutnie wiercić. Naprawdę w ciąży jest ciężko. Stać, czekać, chodzić, oddychać, funkcjonować. I naprawdę nie zaszkodzi pani czy panu taką obolałą ciężarówkę wpuścić przed siebie czy na swoje miejsce, to się zwróci. Taszczę w sobie przyszłego podatnika, który nie tylko na moją ale też na pani, pana emeryturę będzie pracował. Więc to jako dla dobra ogółu proszę traktować. 

czwartek, 31 października 2013

36 tydzień

Tydzień 36, który rozpoczął ten ostatni, DZIEWIĄTY, miesiąc ciąży rozpoczął się we wtorek. A dzisiaj mamy czwartek. Do tego Halloween. Zawsze hucznie obchodziłam ten zagraniczny wymysł, wychodząc z założenia, że kiedy się nie zalać w trupa jak nie w Halloween?! [bardzo dojrzale, by the way...]. Już drugi rok to 'święto' mnie nie dotyczy. Rok temu, po śmierci taty, nie dopisywała mi ochota na zalewanie się trupa.. W tym roku o zalaniu mogę i owszem pomarzyć, ale szczerze mówiąc, chyba wyrosłam. Jak sobie poprzypominam przeróżne imprezy halloweenowe, przebieranki, klimat - to oczywiście uśmiech sam pojawia się na paszczy - jakim się było 'młodym i głupim' a teraz jest się wciąż 'młodym i głupim, ale z większym doświadczeniem życiowym'... No wyrasta się z pewnych rzeczy. Dzieci w najbliższych latach też za dynie przebierać nie zamierzam..


Tak więc Halloween minie mi przeciętnie, jak każdy kolejny dzień. A te dni do siebie ostatnio zatrważająco podobne. Na przykład od początku tego nieszczęsnego 9 miesiąca wyję. Poważnie, mogłabym przepłakać cały dzień i pół nocy (bo jeszcze pół udaje mi się jakoś przespać). Wizyta u doktor G. nie pomogła. 'Bardzo mi przykro, że tak boli, to naprawdę rzadko się zdarza, zwłaszcza w pierwszej ciąży... Można wziąć apap na noc....'. Na loterii kuźwa wygrałam - tak rzadko się zdarza, ten cholerny ból, tego cholernego spojenia łonowego... Które nawet się specjalnie nie rozłazi, więc więcej z tego bólu niż jakiegokolwiek zagrożenia - czyli dużo krzyku O NIC. No i się dowiedziałam, że te bóle stawów co to mi spać nie dają to nic innego jak RWA KULSZOWA - Jeeeeej! 'Apap na noc'. Szlag trafia, łzy płyną ciurkiem, i co? I niiiiiic.



Synek postanowił się jednak ułożyć głową do wyjścia, wracają więc myśli o porodzie naturalnym. Ale staram się przeganiać. Przeganiam myśli o jakimkolwiek porodzie, tak się cykam. 4 tygodnie. Jak przenoszę to może 5 lub 6 max. A przed chwilą było jeszcze pół roku! No nie wiem... Chyba moje nastawienie się nie zmieni dopóki nie przestanie boleć... Poza pani doktor G. zadowolona z Synka, bo ładnie leży, a nogi ma tak długie, że jak wyskoczy to od razu w kosza może zacząć grać! Mam zapomnieć o ubrankach w rozmiarze 56... A waży już więcej (3100g) niż ważyła jego mamusia jak się urodziła (2900g) - no ale moja matka to się głodziła ['pilnowałam kilogramów!'], a mi do głodzenia to daleko..



Więc niech rośnie Synek zdrowo, najlepiej wzdłuż, tylko niech z główką nie przesadza.

piątek, 25 października 2013

35 tydzień

O mój Boże...! 35 tydzień! Oznacza to, że mamy przed sobą 5 tygodni (+/- 2!). Kiedy to minęło, ja się pytam? I czy w ogóle będę gotowa na przyjście synka? Chcąc nie chcąc moje myśli zaczynają coraz częściej krążyć wokół zbliżającego się porodu - i zdecydowanie NIEPOTRZEBNIE oglądam w telewizji programy typu 'Ekstremalne porody'. Zaczynam tchórzyć i myśleć, że najlepszym rozwiązaniem jest cięcie cesarskie. Ja doskonale wiem, że poród naturalny jest może trudniejszy w samej chwili porodu (jedynie jakieś 20 godzin zapewne!) ale dochodzi się do siebie znacznie szybciej, a i dla dziecka jest to chyba najlepsze z możliwych rozwiązań. Ale strach robi swoje i mimo, że się nasłuchałam już od 'pokrojonych' szwagierek jak to tygodniami do siebie dochodziły po cesarce, to na ten moment nie mam nic przeciwko wyciągania synka zamiast wypychania... Ale co ma być to będzie, wierzę, że Opatrzność nade mną czuwa i ześle mi właściwe rozwiązanie.


A oto co się dzieje u mnie na ten moment:

- 12 dodatkowych kilogramów - i znowu pochwała od Internisty i nagana od pani G.
(dostałam szlaban na słodycze po tym jak w ostatnim badaniu moczy ciała ketonowe wyszły mi 4+ i pani G. na to, że chyba za dużo słodkiego w ostatnim czasie spożywam - w życiu się nie spodziewałam, że moja mała słabość wyjdzie w moczu! więc się ograniczam, z wielkim bólem...)
- spojenie łonowe BOLI JAK CHOLERA - inaczej tego nie mogę ująć. Ledwo chodzę, a przekręcanie się z boku na bok w nocy wyciska łzy z oczu... Natomiast jak już się ułożę nieruchomo to....
- ból stawów - nie pozwala cieszyć się leżeniem na boku, po chwili zaczyna rwać w tyłku i ból ciągnie się aż przez całe udo. Żeby przestało muszę poleżeć chwilę na wznak (wspominałam, że tego typu zmiany pozycji aktywują ból spojenia łonowego?!) Tak więc...
- nieprzespane noce - związane z wyżej wymienionymi dolegliwościami. Na każdym kroku słyszę 'wyśpij się póki możesz' i szlag mnie trafia - bo NIE, NIE MOGĘ SIĘ WYSPAĆ! I nie dlatego, że nie chcę. Naprawdę wydaje mi się, że może krócej przespana noc bez bólu jest więcej warta niż prawie nie przespana noc, w trakcie której boli cały czas..
- ból kręgosłupa - już nie tylko krzyża, teraz boli mnie każdy krąg od karku do samego poślada... ale to jest nic w porównaniu ze spojeniem łonowym! więc zginam się w pół i do roboty..
- wizyt w toalecie - przez chwilę się unormowało, ale oczywiście nie na długo i teraz znowu biegam jak kot z chorym pęcherzem...
- ułożenie synka - na ostatnim USG (33 t.c.) był ułożony złośliwie poprzecznie. Pani G. (matka 4 dzieci!) nie pozwala mi narzekać, ale tym razem stwierdziła, że dzięki takiemu ułożeniu, naprawdę mogę się gorzej czuć, bo macica rozciąga się nienaturalnie na boki... Ale wydaje mi się, że w 34 t.c. synek się już przekręcił. Nie jestem pewna w którą stronę, obstawiam, że prawidłowo głową do wyjścia, ale czasami mam wrażenie, że jego głowa jest wszędzie! Nawet w moim udzie!
- aktywność synka - wciąż aktywny. Bardzo. Jak za długo jest spokojny to zaczynam się denerwować i go trochę trącam. Potem długo tego żałuję jak obrywam po żebrach czy pęcherzu...
- Mąż - jest wspaniały :)
- czego mi brakuje - dłuższego spaceru bez bólu i zadyszki, spania bez bólu, alkoholu jako znieczulacza, wsparcia ze strony matki...
- czego brakuje dla synka - przewijaka, elektronicznej niani, kosza na zużyte pieluchy
- co dostałam dla synka - wanienka, huśtawka, fotelik do samochodu, ubranka
- co kupiłam dla synka - chyba wystarczającą ilość ciuszków...


I przyznam, że strasznie działają mi na nerwy wszyscy którzy mówią "Teraz Ci ciężko? Teraz to jest nic! Dopiero będzie ciężko jak dziecko się urodzi!" . Tak, pewnie będzie ciężko. Tak, pewnie będą nieprzespane noce. Tak, pewnie będzie płacz i histeria. Tak, pewnie będę miała dość. Ale do cholery jasnej, będzie mi to łatwiej znieść niż uczucie rozdzierania krocza!!! Jak poczuję, że mam dość, to wezmę szanownego synka, oddam szanownemu Mężowi i pójdę na BEZBOLESNY spacer żeby się wyciszyć, albo zamknę się w innym pokoju żeby pospać - bo TAK, mój Mąż nie boi się przejąć obowiązków opieki nad NASZYM dzieckiem, żebym odpoczęła. A jak zabolą mnie plecy to pójdę na masaż.

A teraz nie bardzo mogę oddać synka. Nie bardzo mogę też zrzucić nagromadzone 12 kg, które ograniczają moją mobilność. Nie oddam bólu. Więc NIKT mi nie wmówi, że będzie ciężej. Będzie po prostu INACZEJ.
I tylko ktoś kto czuje permanentny ból pewnie potrafi to zrozumieć, że nieprzespane noce i płacz dziecka to nie jest najgorsza rzecz jaka może Cię spotkać.

poniedziałek, 14 października 2013

ciąża to [nie] choroba..

Moja matka tak właśnie zwykła mówić, od samego początku jak się dowiedziała, że się spodziewam...
Ja natomiast mam nieco odmienne zdanie w tej kwestii - zazdroszczę jej, że swoje ciąże przeszła bezproblemowo i 'biegała po plaży do samego końca', ale w moim przypadku sprawa wygląda nieco odmiennie...


Od początku ciąży, czyli przez ostatnie 8 miesięcy, zwalczę z takimi dolegliwościami ciążowymi jak

[w kolejności od najbardziej bolesnych i uciążliwych]:


* ból spojenia łonowego - ja rozumiem, że w miejscu tak kluczowym dla samego porodu wszystko musi się rozejść, ale ja mam to szczęście (wyjątkowe, jak to powiedziała pani G. - bo "zazwyczaj w pierwszej ciąży nie jest to takie uciążliwe"), że boli jak cholera. Teraz już trochę mniej, ale jeszcze parę tygodni temu nie mogłam wchodzić po schodach bez asekuracji szanownego Małżonka, a każde przekręcenie się w nocy w łóżku było dodatkowo nakrapiane łzami bólu...

* ból krzyża - jak już zapłaczę się po przekręceniu w łóżku z boku na bok, to z wyciem próbuję się podnieść, żeby wstać do toalety. Jeśli chodzi o kręgosłup, to racji mojego konkretnego wzrostu nigdy nie było mi łatwo, ale teraz przyznam jest wyjątkowo nieprzyjemnie. Szanowny Małżonek ma już dość masowania, ale tylko to potrafi przynieść chwilową ulgę... Jak urodzę to pójdę na taki profesjonalny masaż, że masażysta po mnie będzie musiał sobie tydzień przerwy zrobić!
* zgaga - zmora ostatniego miesiąca, pojawia się, jak tylko wydaje mi się, że znalazłam wygodną pozycję do snu... ale odkryłam, że w tej kwestii szklanka mleka potrafi zdziałać cuda.


Dolegliwości, które dopadły mnie w ciąży, ale nie miały z nią nic wspólnego:

* zapalenie korzonków - i to oczywiście w takim momencie, kiedy miałam w pracy najważniejszy okres, nie mogłam pójść na zwolnienie, więc praktycznie na czworaka co dzień się wlokłam do roboty, będąc w 5 miesiącu ciąży... To były dwa tygodnie, których szybko nie zapomnę!
* rwa barkowa - właśnie jestem w trakcie walki z nią - już myślisz, że jest ok, odwrócisz głowę i ból przeszywa kark.. dokuczliwa zwłaszcza w nocy - nie dość, że się ma dwie, niewygodne pozycje do spania, to jeszcze nie można poduszki pod głowę za wysoko podłożyć (i zgaga się cieszy...).


Dzięki Bogu ominęły mnie mdłości - bo to już byłaby przesada!



Wiem, że moje dolegliwości to nic w porównaniu z zagrożonymi ciążami, które muszą leżeć nieraz całe 9 miesięcy - nie wyobrażam sobie nie być mobilną - to jednak spoglądając na koleżanki, które dopiero w 8 miesiącu zaczynają się skarżyć, że 'robi im się ciężko' szczerze zazdroszczę!



Więc może faktycznie ciąża nie jest chorobą, ale potrafi mieć objawy typowo chorobowe, więc jak znowu mnie ktoś nie przepuści w kolejce na badania, to mnie szlag trafi!

środa, 9 października 2013

wicie gniazda

Jak chyba każda ciężarówka w III trymestrze ciąży poczułam to. Poczułam potrzebę wicia gniazda. Jednak nie zabrałam się za przygotowywanie pokoika lub innego kącika dla synka. Nie. Ja zaczęłam od remontu piwnicy. I to takiego udanego, że naprawdę mógłby tam zamieszkać! Jak się można domyśleć sama z 'połkniętą piłką' bym za dużo nie zdziałała, więc szanowny Małżonek miał sporo pracy. Najpierw trzeba było wyprowadzić stamtąd wszystko co się tam znajdowało (na szczęście rzeczy które nie należały do nas zostały parę miesięcy temu wyprowadzone do kontenera..). Małżonek rozkręcił i wyniósł 20 letnie bodajże, spleśniałe, czarne, brzydkie, krzywe regały. A że akurat była zbiórka gabarytów to zrobiliśmy z nich piękną wystawkę przed domem (którą żywo zainteresował się pan rozwożący pizzę, ale nie zdążył przed śmieciarką). Pusta piwnica została cała wymyta, a następnie odmalowana (za małą puszkę farby do podłogi zapłaciliśmy 80 zł!!). Wszystkie pająki wyprowadzone. Rury poprzykręcane na nowo do ścian. Nic tylko wstawiać łóżeczko. Żartuję :) Kupiliśmy piękne (bo zwyczajne i czyste) regały z IKEA, zajmują jedną ścianę a na nich poustawiane są skrzętnie podpisane kartony ('ozdoby bożonarodzeniowe', 'ozdoby wielkanocne', 'studia', 'tatuś', 'naczynia'... itd, itp..). Nadała się komoda, która nie pasowała do żadnego z pomieszczeń. Nawet opony wyglądają estetycznie w takim otoczeniu. Poczułam się naprawdę... spełniona! Spędzam tam może 10 minut tygodniowo, ale to nie powód żeby nie było tam ładnie!

Ale garaż to już szanowny Małżonek sam będzie musiał sobie ogarnąć....

Zachęcona sukcesem zaczęłam się czaić na inne pomieszczenia... I powolutku tu ogarnę, tam ogarnę... Wszystko tylko nie kąt synka! To jeszcze musi poczekać... Jakbym teraz (33 tydzień) przeniosła łóżeczko i kupiła przewijak, to chyba bym się czuła lekko nieswojo. Na razie wystarcza komódka, w którą chowam ubranka (jeszcze z metkami i cenami...).

No i zaczęłam pakować torbę do szpitala! Znaczy się wyjęłam torby i włożyłam do nich 5 rzeczy na krzyż: koszule - do rodzenia i karmienia, mini-kosmetyki, mega-podpaski, kosmiczne wkładki laktacyjne, ręcznik i chusteczki. Brat mnie nastraszył, że już powinnam być spakowana. Więc powoli dorzucam to i owo. Ale po tym jak Bratowa dała mi nie wykorzystane przez nią mega-podpaski, czyli podkłady dla kobiet w połogu, to szczerze zwątpiłam... we wszystko. Co, do cholery, w takiej ilości, one będą pochłaniać?! Lepiej się nad tym głębiej nie zastanawiać i będzie co ma być.

Synek aktywny. Bardzo. Bardzo za bardzo. Chyba się niecierpliwi. To dobrze, oby za długo nie chciał tam siedzieć bo mama zmęczona. Mam wrażenie, że nogi trzyma mi w żebrach, rękoma ściska pęcherz, a głową wali 'w ścianę'. Że jest wielki. A na pewno ma wielką głowę. Ale to już się okaże w piątek na USG. Nie mogę się doczekać, już lepiej się nastawiać na poród wielkiej głowy, żeby potem się nie zdziwić. Chyba że pozytywnie.

A konkretne gniazdo dla synka zacznę wić niedługo... Po kolejnej wypłacie.. Jak zasłuży po USG i przestanie w żebra nogi wkładać.... :)

czwartek, 3 października 2013

ojcowska rola

Wczoraj była pierwsza rocznica śmierci mojego Taty. Odszedł On nagle, zdecydowanie za wcześnie w wieku zaledwie 62 lat. Nie doczekał się wymarzonego wnuka - urodził się zaledwie 1,5 miesiąca po Jego odejściu. Drugi wnuk urodzi się 2 miesiące po rocznicy Jego śmierci. Trochę z winy lekarzy, Jego chore serce nie wytrzymało drugiego udaru i sepsy. Zmarł nad ranem, w szpitalu, a ja zaledwie parę godzin wcześniej jeszcze zdążyłam powiedzieć 'kocham Cię Tato, do zobaczenia jutro'. Ale się już nie zobaczyliśmy i bardzo boli, że nie już na tym świecie się nie zobaczymy. Że nie usłyszę już przez telefon "Słucham Cię uważnie Żabciu" - bo pomimo, że panicznie boję się żab, to TA żabcia była dla mnie wyjątkowa. To On zawsze mówił "DASZ RADĘ!" - niezależnie czy chodziło o egzamin na prawo jazdy, o maturę, rozmowę kwalifikacyjną czy wystąpienie publiczne. To On nigdy nie bagatelizował moich problemów zdrowotnych, większych czy mniejszych - i zawsze mogłam liczyć na to, że mnie gdzieś zawiezie, odbierze, czy coś dla mnie załatwi jak sama nie będę mogła.
I mimo, że zdarzało nam się pokłócić, mimo, że czasem mnie wkurzał - to razem z nim odeszła moja ostoja. Wiem, że bardzo by mnie wspierał, w tym trudnym dla mnie czasie, jakim jest ciąża. Powiedziałby, że dam radę, a ja wiedziałabym, że ma rację. Otarłby moje łzy z policzków, gdy mówiłabym jak bardzo mnie boli i jak bardzo się boję. Ale nie ma mojej ostoi, a na cmentarzu łzy ociera mój Mąż.
Chciałabym, żeby wiedział, jak strasznie za nim tęsknię. I że mam nadzieję, że mój Mąż będzie tak samo ważny i dobry dla naszych dzieci. Chociaż nie mam żadnych wątpliwości patrząc na to jakim wspaniałym jest człowiekiem. Tata też go kochał i mimo, że był zaskoczony naszymi szybkimi zaręczynami, ślubem i moim wyfrunięciem z domu, to wspierał nas na każdym kroku. Swoim córkom również po imprezach każe się meldować u Taty tak jak ja to robiłam, budząc mojego po każdym powrocie do domu, praktycznie do dnia ślubu. Wtedy mnie to denerwowało, bo w różnych stanach wracałam, ale z biegiem czasu Go rozumiem.
Rola ojca jest bardzo ważna, tak samo pewnie jak rola dziadka, o czym niestety ja nie zdołałam się przekonać i niestety nie przekonają się moje dzieci. Tata nie zastąpi dziadka, ale gdy dziadka nie ma, to musi się trochę bardziej postarać. Ja wiem, że mój Mąż temu podoła, a ja opowiem dzieciom wszystko o ich wspaniałym Dziadku, który mam nadzieję czuwa nad nami i będzie Aniołem Stróżem swoich upragnionych wnucząt.

Dziękuję Ci Tato.


poniedziałek, 9 września 2013

zmora Toksoplazmozy

Pierwsze badania w ciąży robiłam przy okazji badań okresowych do pracy - wiadomo w pakiecie taniej. Było to na samym początku ciąży, na dzień przed delegacją do Kijowa. Więc byłam zarówno podekscytowana ciążą jak i podróżą. Jak odebrałam wyniki wszystko z pozoru wydawało się w porządku, aż przy wynikach na Toksoplazmozę dopatrzyłam się, że wynik jest dodatni. W oczekiwaniu na wizytę u lekarza medycyny pracy przegooglowałam cały Internet w komórce w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "i co kuźwa teraz?!". O Toxo wiedziałam tyle, że jest to zmora ciężarnych, a winowajcami są koty, więc ciężarówki nie powinny sprzątać im kuwety. Tyle. Oczywiście mam swojego futrzanego winowajcę, któremu z radością przestałam sprzątać kuwetę jak tylko dowiedziałam się o swoim 'ociążałym' stanie. Niestety im dłużej przeglądałam Internet tym słabiej mi się robiło po tym co czytałam. Łzy same napływały do oczu.

"Toksoplazmoza (łac. toxoplasmosisang. toxoplasmosis) – pasożytnicza choroba ludzi i innych zwierząt spowodowana zarażeniem pierwotniakiem Toxoplasma gondii.Żywicielem ostatecznym są koty domowe i niektóre kotowateŻywicielem pośrednim zaś wszystkie ssaki łącznie z człowiekiem oraz ptaki. Zakażenie toksoplazmozą to jedno z najczęstszych zakażeń pasożytniczych. Toksoplazmoza występuje praktycznie na całym świecie. Mimo wysokiego odsetka zakażonych, niewielka liczba osób choruje. Reszta to nosiciele." 


mhm... nic strasznego... ale...



"płodu dochodzi do nieuleczalnych wad (najczęściej ośrodkowego układu nerwowego), które z reguły prowadzą do śmierci.(...)Uszkodzenia narządowe noworodka są uwarunkowane wadami anatomicznymi"



Źródło tych rewelacji to co prawda niekoniecznie wszechwiedząca Wiki (http://pl.wikipedia.org/wiki/Toksoplazmoza) - ale to pierwsze mi się rzuciło na oczy. I wiadomo. Panika. Wręcz histeria - bo niestety niezła ze mnie histeryczka.


Pierwsze obawy podzieliłam z panią doktor od medycyny pracy, która niestety będąc starsza od najstarszych lekarzy w 3mieście skwitowała to jedynie tak, że kiedyś nie robiono takich badań i kobiety jakoś rodziły. Fantastyczne wieści. Więc szybko po tej wizycie umówiłam się do mojej pani G. Następnie wypłakałam przez telefon komu popadnie: Mężowi, Bratowej, a nawet Matce.

Wieczorem pani G. uspokoiła mnie, że to jeszcze żaden wyrok i zabroniła czytać Internety na temat Toxo, przepisała antybiotyk i poradziła po powrocie z delegacji skontaktować się ze specjalistą od chorób tropikalnych.

W trakcie tygodniowego wyjazdu na szczęście podzieliłam się moimi obawami z koleżanką, która mi towarzyszyła, bo jak się okazało, jej siostra w ciąży również przechodziła przez Toxo i urodziła całkowicie zdrowe dziecię. Dzięki temu przetrwałam wyjazd całkiem spokojnie, a po powrocie natychmiast udałam się do 'Toxoplazmologa' - doktora K.

Przesympatyczny starszy pan, po dokładnym opukaniu i osłuchaniu wyjaśnił, że prawdopodobieństwo że mój futrzak jest w tym przypadku winowajcą jest niewielkie (a przyznam, że już myślałam, gdzie by tu kreaturę wysłać na dłuższe wakacje...) i raczej zakażenie nastąpiło za winą niedokładnego umycia warzyw, owoców lub niedogotowanego mięsa. Więc jest to kara za pośpiech. Dodał, że nic nie jest przesądzone, ale niestety o ewentualnych skutkach dowiemy się dopiero po porodzie. No i antybiotyk pewnie do końca ciąży. Kontrola u pana doktora co 3 tygodnie.

I tak odwiedzam doktora K. od pół roku co 3 tygodnie, co 12 h spożywam Rovamycynę. Pierwszy trymestr bardzo się trzęsłam obawiając poronienia. Teraz w trzecim już nie myślę o tym zbyt wiele - bo nie warto. Te złe myśli nic dobrego ani mi ani synkowi nie przyniosą. Trzeba żreć lek i co 3 tygodnie martwić się gdzie w Sopocie przy przychodni zaparkować. Niestety mój dodatni wynik IgG nie chce spaść na tyle, żeby lek odstawić. Nawet raz wzrósł i od razu wpadłam w panikę - ale dowiedziałam się, że takie odchylenia są w normie.

Musi być dobrze i już. Toksoplazmoza jest niebezpieczna i kobiety nawet jak nie planują 'zachodzić' to powinny bardzo uważać na mycie warzyw, owoców, łapek i gotować porządnie mięso. No i na futrzaki też na wszelki wypadek uważać - a kuwetę niech w miarę możliwości sprząta mężczyzna. Jeśli planujemy ciążę to lepiej się przebadać przed - co spokój to spokój. Ale pamiętajmy - Toxo to nie jest wyrok! Póki nie mamy się czym martwić to się nie martwmy, po co maluszek ma się denerwować.



wtorek, 3 września 2013

Start!

Pierwszy POST.
Pierwszy dzień III TRYMESTRU.
Pierwszy dzień KURY DOMOWEJ - czyli koniec z pracą na jakiś czas, należy się odpoczynek (jeśli w ogóle można odpocząć pod koniec ciąży!).

III trymestr zaczynam 28 tygodniem ciąży - nawet nie wiem kiedy to zleciało! Mam wrażenie, że to wczoraj zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym (znaczy się na trzech testach ciążowych...).

W moim 28 tygodniu ciąży muszę wspomnieć o paru ważnych sprawach:
- 9 dodatkowych kilogramów (pani Ginekolog mówi: 'DUŻO!', pan Internista mówi: 'SKROMNIE', ja mówię: 'Mój Boże, jak ciężko...'
- brak mdłości od początku ciąży, czyli apetyt dopisuje, czego skutkiem powyższe... Ale ale...:
- przeokrutny ból spojenia łonowego - innym razem bardziej się rozpiszę na ten temat...
- przeokrutny ból krzyża - ale z moim wzrostem - 185 cm - to nic nowego. Przed ciążą ratowały mnie masaże z nastawianiem, teraz ma mnie poratować magnez....... ale coś nie za bardzo działa... Można się przyzwyczaić do pozycji 'na quasimodo'...
- wizyt w toalecie w ciągu nocy: CO NAJMNIEJ 3, a ciągu dnia: 3000?! A tak na serio, nie mogę się doliczyć...
- ułożenie synka - tyłkiem do wyjścia, z nogami na moim pęcherzu...
- aktywność synka - ADHD! Lubimy kopać mamę w pęcherz...
- ochota - przeszła na słone, wkroczyłam w etap słodkie.
- Mąż - wciąż jest i wytrzymuje :)
- czego mi brakuje? Spania na brzuchu. Camemberta. Masażu. Kawy w ilości hurtowej.
- co kupiłam dla synka: 3 x body. I tyle.
- co dostałam dla synka: Kołyska. Buciki.

Czyli mam gdzie dziecko położyć do snu i w co ubrać na 3 dni (lub 3 godziny...). Mam nadzieję że teraz jak się moje obowiązki służbowe skończyły to podejdę do sprawy z pełną powagą i zacznę powolutku wybierać, kupować, przygotowywać - bo jak powszechnie wiadomo, 3 miesiące zlecą zanim się obejrzę...